Goncerz: jak długo możemy pozwalać na bylejakość w kształceniu medyków?

1 lat temu 29
W bieżącym roku akademickim studia medyczne rozpoczyna rekordowa liczba studentów. Ministerstwo Zdrowia przekonuje, że takich działań wymaga rynek pracy, a za wzrostem liczby studentów idą również zmiany w standardach kształcenia Środowisko medyków na proponowany kierunek patrzy z niepokojem twierdząc, że dziś problem to nie liczba medyków, ale źle zorganizowany system ochrony zdrowia i to od jego naprawy należy zacząć zmiany W cyklu rozmów Rynku Zdrowia pokazujemy te dwie perspektywy, szukając odpowiedzi na pytanie, jaki jest i jaki kształt powinny obrać zmiany w kształceniu przyszłych medyków

Sebastian Goncerz: jak długo możemy pozwalać na bylejakość w kształceniu medyków? 

Paulina Gumowska, Rynek Zdrowia: Adam Niedzielski mówiąc o rekordowej liczbie studentów medycyny zapewnia, że nie ucierpi na tym jakość kształcenia. Dlaczego nie wierzycie ministrowi zdrowia?

Sebastian Goncerz, wiceprzewodniczący Porozumienia Rezydentów, lekarz stażysta: Zamiast stwierdzenia, że nie wierzymy, powiedziałbym raczej, że chcemy zobaczyć plan działania. Oczekujemy czegoś więcej niż tylko zapewnień.

Ten plan wydaje się dość jasny: mamy zapaść kadrową w ochronie zdrowia, potrzebujemy więcej lekarzy. 

To ja pytam, a ilu tych lekarzy powinno być? Jaka jest górna granica? Czy za decyzją o wzroście liczby studentów stoi długofalowy plan? Niestety, ale do tej pory poza ogłaszaniem sukcesu o rekordowej liczbie studentów nie poznaliśmy konkretów. Słyszmy, że lekarzy jest za mało, ale statystyki tego nie potwierdzają. Według danych Naczelnej Izby Lekarskiej na tysiąc osób przypada 4 lekarzy, a jeśli weźmiemy pod uwagę, ilu lekarzy pracuje z pacjentem, współczynnik ten wyniesie 3,4. Ruszanie na złamanie karku z podnoszeniem limitów bez jasnej wiedzy, ile mamy lekarzy i ilu ich więcej potrzebujemy, jest działaniem wysoce nieprzemyślanym. 

Czuje się pan przedstawicielem lobby, które boi się konkurencji?

Nie rozumiem tego zarzutu, nawet mnie trochę rozbawił. Po pierwsze jest zwyczajnie fałszywy. Studenci nie są dla aktualnych lekarzy zagrożeniem, bo nim wejdą do systemu, będą oni już na innym etapie zawodowym. 

Boję się jednak, że zmarnujemy potencjał wielu młodych ludzi. Po maturze rozpoczną studia na nieprzygotowanych uczelniach medycznych, zderzymy ich ideały z warunkami nauki bez dostępu do kliniki, bez dostępu do sal dydaktycznych i bez kadry dydaktycznej.

Moja druga obawa dotyczy pacjentów, którzy mogą być potencjalnie leczeni przez lekarza, który nie był wystarczająco wykształcony. Boję się też o mnie i moich kolegów – nie chciałabym mieć w zespole „takich” lekarzy. 

Nie słyszałam, żeby Ministerstwo Zdrowia miało w planach likwidację LEK-u, a to przecież on weryfikuje wiedzę przyszłego lekarza niezależnie od tego, jaką uczelnię ukończył. 

LEK to egzamin teoretyczny, który piszemy na kartce papieru. Tego, czy on będzie w stanie wyłapać osoby źle wykształcone, nie jestem pewien, podobnie jak wiele osób w moim środowisku.

Ponad wszystko studia medyczne mają dać studentowi nie tylko wiedzę teoretyczną weryfikowaną egzaminem końcowym, ale również umiejętności kliniczne. Dzięki dostępowi do klinik studenci uczą się poruszać w systemie, mają kontakt z pacjentem i widzą jego problemy w kontekście klinicznym. A my dziś pozwalamy tworzyć uczelnie bez takiego zaplecza. Nie możemy w niekontrolowany sposób otwierać tylu nowych uczelni. 

Tylu, czyli ilu? Mówimy o nowych kierunkach, nie nowych uczelniach.

Tak, tu racja. Mówimy o nowych kierunkach. 

To zastrzeżenie jest istotne, bo obserwując dyskusję o liczbie studentów mam wrażenie, że emocje zaczynają brać górę, a to przysłania trzeźwy osąd sytuacji. 

Emocje w nas są, bo walczymy o prawa lekarzy i ich przyszłość. Ale one nie mają znaczenia, gdy operujemy na faktach.

W dyskusji przywołujemy casus Hiszpanii i ten przykład mnie przekonuje. Tam również masowo zwiększano liczbę studentów na uczelniach medycznych. W efekcie, przy 7 tys. absolwentów co roku kończących medycynę, aż 4 tys. lekarzy rocznie pobiera zaświadczenia, pozwalające im na pracę za granicą. W 2008 takich osób było 600. I zapewne udało się pewne braki kadrowe zniwelować, ale brak planu doprowadził do takiej, a nie innej sytuacji. W Polsce zdajemy się zmierzać w tym samym kierunku. Jeszcze kilka lat temu grupy w klinikach były cztero- lub pięcioosobowe. Dziś zwiększając liczbę studentów i nie mając kadry – stopniowo powiększymy te grupy, czyniąc naukę w nich nieefektywną. Chcemy uczyć młodych ludzi medycyny, ale robimy to ograniczając im kontakt z pacjentem. To nie może się udać. 

Z drugiej strony zawsze się udaje, system się dostosowuje. O tym, że jakość nauczania na uczelniach medycznych pozostawia wiele do życzenia, mówi się od lat, a mimo to nikt dzisiaj nie kwestionuje kompetencji i wiedzy lekarzy. 

Ale jak długo możemy pozwalać na bylejakość? Dodatkowa liczba studentów tylko sytuację pogorszy, a nie polepszy.

Ale idźmy dalej. Co z rezydenturami? Ministerstwo Zdrowia zwiększa limity na studia, nie zwiększając liczby rezydentur. Czy resort chce kształcenia lekarzy bez specjalizacji? Co z miejscami stażowymi? Teraz w szpitalu, gdzie odbywam staż, jest nas 120 i już są trudności w zapewnieniu nam miejsc na oddziałach. Co będzie za sześć lat? To nie jest tak, że my całkowicie torpedujemy koncepcję ministerstwa, że chcemy ją zmieszać z błotem. Ale mówienie o sukcesie, gdy jest więcej pytań niż odpowiedzi, nie uspokaja sytuacji. 

Co zamiast zwiększonej liczby studentów?

Zacznijmy od uporządkowania systemu kształcenia. Zatrzymajmy ludzi po studiach na uczelniach. Stwórzmy im odpowiednie warunki pracy, zaproponujmy konkurencyjne wynagrodzenie tak, by chcieli kształcić studentów. Tymczasem znane są nam sytuacje, gdzie za pół etatu dydaktycznego proponuje się 1,5 tys. zł brutto. Dopiero gdy mamy pewność, że jest kadra i zaplecze, powinniśmy otwierać nowe kierunki.  

Ministerstwo Zdrowia odpowiada programem Młody Dydaktyk, który w założeniach jest tym, o czym pan mówi. Pytanie więc gdzie te wizje się rozjeżdżają?

W tempie i kolejności wprowadzonych zmian.

Resort zdrowia mówi: otwieramy nowe kierunki, a później pomyślimy, skąd wziąć odpowiednią liczbę dydaktyków. Nie mamy takiej liczby? To szybko wymyślmy jak ich „doprodukować”, albo powiększamy grupy. Pierwszy rocznik zacznie naukę z brakami w kadrze? Później pomyślimy, jak wyrównać poziom. To nie powinno tak wyglądać. 

Co pana przekonałoby do pozostania na uczelni? 

Tu pani nie trafiła. Bardzo chcę pracować dydaktycznie. 

Bez zachęt ze strony państwa?

Zawsze chciałem uczyć innych. Moje studia nie były idealne, dzięki temu wiem, jakim wykładowcą nie chcę być.

Kieruje mną pasja, ale systemu nie można opierać na pasjonatach. To prowadzi do wypalenia zawodowego i dalszego spadku jakości nauczania.

Warunki pracy powinny być godne, tak by zainteresować nie tylko ludzi gotowych poświęcić wszystko, by robić to co kochają, ale również takich, którzy chcą żyć i pracować normalnie - godnie.

Materiał chroniony prawem autorskim - zasady przedruków określa regulamin.

Dowiedz się więcej na temat:

Czytaj więcej