Hamankiewicz: sytuacja kadrowa wśród lekarzy zacznie poprawiać się za 10 lat
Piotr Wróbel: Naczelna Izba Lekarska za czasów, gdy był pan jej prezesem rozpoczęła przedstawianie raportów dotyczących pogłębiającej się luki pokoleniowej wśród lekarzy, apelując o zwiększenie przyjęć na kierunek lekarski. Prawie 6 tysięcy studentów medycyny na I roku studiów stacjonarnych rozpoczynających teraz naukę to pułap postulowany ok. 10 lat temu przez NRL.
Dr Maciej Hamankiewicz: Biorąc pod uwagę dane porównawcze z krajów Europy Zachodniej, dotyczące liczby studentów medycyny przypadających na populację, można przyjąć, że powinniśmy każdego roku umożliwić rozpoczynanie studiów na kierunku lekarskim w około 9 tysiącom młodych ludzi.
To szacunek dotyczący potrzeb 40 mln kraju, jakim jest Polska, uwzględniający lukę pokoleniową wśród lekarzy oraz fakt, że nie wszyscy rozpoczynający studia medyczne ostatecznie trafią do ochrony zdrowia. Lekarz to zawód, który wymaga odporności psychicznej, pewnej skłonności do poświęcenia się. Nie zawsze dotyka się w tym zawodzie tylko pięknej strony życia. Cześć osób rezygnuje ze studiów. Poza tym nie każdy absolwent medycyny pracuje w swoim zawodzie. Część trafia do pracy w firmach farmaceutycznych, urzędach.
Trzeba też pamiętać, że nie wszystkie osoby, które otrzymają dyplom ukończenia studiów medycznych są w stanie zdać wymagany w Polsce Lekarski Egzamin Końcowy, który pozwala na uzyskanie prawa wykonywania zawodu.
Lekarzy brakuje dramatycznie. Gdybyśmy spojrzeli historycznie, jaka jest geneza przeżywanych dzisiaj kłopotów kadrowych?
Trzeba cofnąć się do lat 80. minionego stulecia. Polska była zapleczem szpitalnym Układu Warszawskiego w razie starcia z państwami NATO. Mieliśmy stworzoną sieć szpitali polowych z przydziałem lekarzy cywilnych do tych struktur. Większość lekarzy, w tym ja, w razie mobilizacji miała już z góry wskazany szpital, do którego powinna się udać w razie konfliktu. Z tego powodu lekarze byli potrzebni wojsku. Taka doktryna, zakładająca posiadanie licznych kadr lekarskich, obowiązywała do końca lat 80.
W latach 90 zapadły decyzje polityczne ograniczające liczbę przyjęć na studia lekarskie. Oparte były na przekonaniu, że wykształciliśmy nadmiar lekarzy. Padł mur berliński, uznano, że można zmniejszyć limit przyjęć na kierunku lekarskim, bo lekarze nie są potrzebni wojsku w takiej liczbie jak dotąd.
Mój rocznik, kończący Śląską Akademię Medyczną w 1979 r. liczył 680 absolwentów. Natomiast kiedy byłem prezesem Śląskiej Izby Lekarskiej, w latach 90. na staże podyplomowe wydawaliśmy około 205-230 skierowań. To pokazuje w jakiej skali redukowano przyjęcia na kierunek lekarski.
Faktem jest natomiast, że jeszcze na początku lat 90., gdy lekarze kończyli 65 rok życia byli przymusowo żegnani i proszeni o przejście na emeryturę. Pamiętam, jak będąc w tamtych latach prezesem Śląskiej Izby Lekarskiej udałem się po prośbie do dyrekcji jednego ze szpitali, by umożliwiono dalszą pracę mojemu pierwszemu szefowi, który czuł się jeszcze w pełni sił i chciał pracować.
Jednocześnie młodych lekarzy po studiach od razu nie zatrudniano. Wszyscy jak jeden mąż stawali do urzędu pracy i byli kierowani do szpitala na tzw. prace interwencyjne. Bodaj po okresie rocznym byli dopiero zagospodarowywani na rzecz szpitala.
Rzeczywiście z tego by wynikało, że jeszcze w lalatch 90 lekarzy mieliśmy sporo. Jednak na początku kolejnej dekady przyjęcia na kierunek lekarski tak mocno ograniczono, że już w połowie następnej widać było jak na dłoni zapowiedź kryzysu kadrowego. Wylano dziecko z kąpielą.
"Część lekarzy, którzy skończyli 65 lat pracuje nie tylko dlatego, że chce, ale dlatego, że musi"
Są różne metodologie liczenia lekarzy. Według jednej WHO i OECD mamy 2,4 lekarza na tysiąc mieszkańców, według innej (GUS) - 3,4. Które dane odzwierciedlają rzeczywistość? NRL posługiwała się za pana kadencji wskaźnikiem OECD. W połowie minionej dekady wynosił 2,2.
Trzeba zadać pytanie, do czego te dane są nam potrzebne. Jeśli chcemy dokonywać analizy porównawczej z inny krajami, żeby wiedzieć jak te dane lokują nas w Europie, to powinniśmy używać danych opartych na takiej metodologii, która pozwala na porównania. Dzisiaj, te porównywalne dane pokazują, że zatrudnionych w ochronie zdrowia mamy statystycznie licząc 2,4 lekarza na tysiąc mieszkańców, co lokuje nas pod koniec europejskiej stawki.
Wskaźnik 3,4 lekarza na tysiąc mieszkańców jest oparty o liczbę lekarzy figurujących w rejestrze Naczelnej Izby Lekarskiej, nie wszyscy z nich pracują. Natomiast dane OECD, te które stosujemy do porównań ze Europą (wskaźnik 2,4) dotyczą lekarzy czynnie wykonujących zawód. Są to dane, którymi zresztą oficjalnie posługuje się Ministerstwo Zdrowia.
Z rejestru lekarzy wynika, że 27 proc. lekarzy w Polsce to lekarze w wieku emerytalnym. Wielu z nich nadal pracuje.
Sądzę, że część lekarzy, którzy skończyli 65 lat pracuje nie tylko dlatego, że chce, ale dlatego, że musi, bo wzrost lekarskich zarobków nastąpił zbyt późno, by wpłynął na zwiększenie ich emerytur. Poza tym lekarze zatrudnieni na umowach cywilno-prawnych odprowadzali niskie składki i zostali z kiepskimi emeryturami. Oczywiście ważnym powodem, dla którego chcą pracować jest też potrzeba pozostawania aktywnym. Pracują, i całe szczęście, bo bez nich zawaliłby się nam system ochrony zdrowia.
Kiedy zasypiemy lukę pokoleniową przy takim jak obecnie naborze na kierunek lekarski?
Mamy już sporą grupę studentów przyjmowanych na pierwszy rok stacjonarnych studiów lekarskich prowadzonych w języku polskim. Przyznać trzeba, że tu ilościowy skok w ostatnich latach jest bardzo duży.
Jeżeli utrzymamy takie jak obecnie limity przyjęć, to można oczekiwać, że oznaki poprawy sytuacji kadrowej wśród lekarzy zaczną pojawiać się za około 10 lat.
Pierwsi absolwenci liczniej obsadzonych kierunków lekarskich wkrótce zaczną kończyć studia, ale w najbliższych latach raczej tego nie odczujemy. Ci młodzi lekarze swoim wejściem do systemu najpierw zastąpią tych naturalnie odchodzących z powodu wieku, będą powoli wypełniali lukę pokoleniową w zawodzie jaka powstała w wyniku ograniczenia limitów przyjęć na kierunek lekarski. Dopiero potem liczba lekarzy zacznie przyrastać.
System kształcenia po nowemu. "Spory znak zapytania"
Kształcą lekarzy uniwersytety medyczne w miastach z tradycjami nauczania medycyny, nowe wydziały tworzone w uniwersytetach ogólnych, szkoły przekształcane w uniwersytety z akademii w mniejszych miastach, mają kształcić lekarzy także uczelnie zawodowe. To dobry system?
Pojawia się spory znak zapytania co do jakości kształcenia w uczelniach nieakademickich, szkołach zawodowych, które dotychczas nie miały doświadczenia w nauczaniu medycyny, w tym na studiach płatnych.
Zastanawiam się czy nie zacznie rosnąć grupa absolwentów kierunku lekarskiego, którzy nie są w stanie zdać Lekarskiego Egzaminu Końcowego.
Na uczelnie medyczne dostają się najlepsi uczniowie szkół średnich. O tym kto się dostanie na studia bezpłatne decyduje ranking wynikający z konkursu świadectw maturalnych. Ci, którzy nie dostali się do szkół publicznych i być może nieco słabiej zdali egzamin opłacają szkołę prywatną.
Może to jednak budzić obawy, że nie wszyscy będą w stanie dorównać tym, którzy dostali się na kierunek lekarski w publicznej, bezpłatnej szkole. Za jakością nauczania w publicznej uczelni akademickiej stoi doświadczenie, duża liczba asystentów, profesorów.
Zajęcia w uczelni akademickiej mogą jednak wyglądać i tak, że asystent na zajęciach praktycznych pracuje z grupą 8 osób, bo te uczelnie nie są z gumy i przyjmują maksymalną możliwą liczbę studentów.
Z moich obserwacji wynika na przykład, że w szkołach nieakademickich z płatnym kierunkiem lekarskim, w których uczą studentów emerytowani lekarze student ma jednak możliwość odbywania zajęć w grupie liczącej np. 3 osoby i do tego z profesorem.
Oczywiście to jeszcze nie dowodzi, że tak będzie wszędzie, nie można uogólniać, ale chcę powiedzieć, że troska i dyskusja o jakości nauczania powinna obejmować wszystkie uczelnie.
Uważa pan, że należy rozwijać kształcenie lekarzy także na płatnych kierunkach lekarskich?
Uważam, że każdemu kto się chce uczyć się na studiach płatnych, także w szkołach nieakademickich, powinno się to umożliwić.
Postulowałem, żeby w uczelniach nieuniwersyteckich o jakość zadbać nie tylko poprzez procedurę akredytowania takiej uczelni, ale wręcz nadzorować bezpośrednio proces kształcenia studentów.
W Europie Zachodniej rzeczą normalną jest płacenie za studia. To czy dana osoba je ukończy, jeśli ma na czesne, jest przede wszystkim uzależnione od własnej pracy nad kształceniem. U nas jednak, gdy mowa o lekarskich studiach płatnych, panuje oczekiwanie, że ktoś kto zapłacił za naukę musi studia skończyć. W przypadku zawodu lekarza ukończenie studiów, w sensie praktycznym, jeszcze nie daje prawa do wykonywania zawodu lekarza.
W uczelni prywatnej można wyobrazić sobie sytuację, gdy rodzina studenta płacąca za studia lekarskie przez wiele lat lub student biorący kredyt na kształcenie zderzą się z sytuacją, gdy absolwent nie będzie mógł wykonywać zawodu, bo nie zda LEK-u.
Sądzę, że warto nadzorować także realizację umów dotyczących kształcenia jakie studenci podpisują z uczelniami. Uczelnia prowadząc kierunek płatny powinna brać odpowiedzialność finansową za jakość nauczania, określaną zdawalnością Lekarskiego Egzaminu Końcowego. Ta odpowiedzialność powinna być oczywiście wzajemna, jeśli student nie osiąga oczekiwanych wyników w nauce, to powinien pożegnać się z uczelnią.
Materiał chroniony prawem autorskim - zasady przedruków określa regulamin.
Dowiedz się więcej na temat: